poniedziałek, 31 grudnia 2012

Belgrad - zachód słońca w Kalemegdanie.

Kalemegdan od razu robi na człowieku wrażenie, więc nie mogłam odmówić sobie ponownych odwiedzin - tym razem za dnia i bez mgły. Dzięki temu zyskałam okazję, by podziwiać ładny zachód słońca i nie miałam wyjścia - twierdza ta stała się moim ulubionym miejscem w Belgradzie (potem okazało się, że na najwyższym stopniu podium musi zrobić miejsce dla jeszcze jednej belgradzkiej atrakcji, ale o tym opowiem wam za jakiś czas ;) ). Moi towarzysze odłączyli się ode mnie (wiał dość przenikliwy wiatr) i udali się gdzieś na kawę, a ja z uśmiechem na twarzy ruszyłam eksplorować Kalemegdan po raz drugi. :)

Widoki były niezrównane.
 Na koniec tej części relacji z Belgradu kilka zdjęć z naszego powrotnego spaceru do hostelu (okrężną drogą ;) ). To właśnie wtedy przewróciłam się po raz pierwszy (jak się potem okazało - i ostatni), poślizgnąwszy się na lodzie z ubitego śniegu na nieodśnieżonym chodniku. Dzielnie wystrzegałam się tego przez całe trzy dni, ale kiedyś w końcu musiało się to stać i dobrze o tym wiedziałam, widząc stan belgradzkich trotuarów. ;) Kilkanaście minut później przewrócił się także Tihomir i tylko Alise udało się od tego ustrzec - nie ma to jak norweskie doświadczenie z lodem i śniegiem. :)

Po dotarciu do hostelu, zabraliśmy swoje bagaże i poszliśmy na dworzec autobusowy, by ruszyć dalej w Serbię. Jak, dlaczego i po co - o tym przeczytacie już niedługo. :)

niedziela, 30 grudnia 2012

Belgrad - dzień trzeci.

Ostatniego dnia przestał padać śnieg. Czyli służby porządkowe uznały, że czas zacząć odśnieżanie. ;) Do szufel zabrali się też wszyscy sklepikarze i mieszkańcy miasta, a nam było już trochę łatwiej chodzić po chodnikach. ;) Zaczęliśmy od poszukiwania knajpy, w której moglibyśmy zjeść śniadanie, co okazało się niezbyt proste. 

W trakcie poszukiwań.
 Śnieg przestał padać, więc na ulice wyległy babuszki sprzedające skarpetki i... kalendarze na nowy rok. xDD
 Ostatecznie wylądowaliśmy w malutkiej knajpce serwującej głównie palaczinki (naleśniki). Nieostry pierwszy plan zawdzięczamy zaparowanemu obiektywowi (a przy stoliku obok nas stołowali się policjanci, którzy opuścili restaurację po przybyciu dużej grupy, dla której nie było miejsca, ze słowami "Dobrze, że przyszliście, bo zmusiliście nas do wyjścia" xD).
 Kawa po serbsku  - podawana zawsze ze szklanką wody. Dla jasności - to nie ja ją zamówiłam, tylko Tihomir. ;)
 Po posiłku udaliśmy się na ostatni spacer po mieście...
 ... lądując znów na ulicy Kneza Mihailova...
 ... by dotrzeć potem do Katedry (we wnętrzu której nie wolno było robić zdjęć, co jest powszechną praktyką w Serbii, a czego nie rozumiem)...
 ... minąć taki oto interesujący budynek...

... i zakończyć wędrówkę znów przy Kalemegdanie, by obejrzeć go tym razem za dnia. Ale o tym w kolejnym poście. :)