piątek, 1 lutego 2013

Dzień 1. Poranna Warszawa we mgle.

Z "Dziennika podróży":
16.01.2013
Przez przyciemnione okno autobusu widzę świecący w mroku napis „Warszawa Centralna” i wiem, że dotarłam do celu – mimo że jest on tylko tymczasowy. Przeciskam się między siedzeniami do wyjścia, stawiam stopę na chodniku i nagle przenika mnie dreszcz – wreszcie znów czuję, że jestem u siebie. Schodzę do podziemi i uderza mnie ich surrealizm. Jest przed szóstą, wokół panuje spokój, ale z każdej witryny sklepowej krzyczą do mnie pełne agresji napisy. Idę do Mac’a i zamawiam najtańszy możliwy zestaw śniadaniowy. Siadam przy stoliku i jem powoli, przedłużając posiłek, skoro i tak zapłaciłam już absurdalnie dużo za tak małą porcję. Młody mężczyzna siedzący obok, ma, zdaje się, podobne odczucia – latają przekleństwa. Po chwili wychodzi razem ze swoim towarzyszem, zostawiwszy tace na stole („Niech sami sobie, k****, sprzątają”). Nagle uśmiecha się do mnie jakaś blondynka, na oko po trzydziestce, siedząca po drugiej stronie restauracji. Opuszczam głowę, a gdy ją podnoszę, jest już przy moim stoliku, pytając czy się nie znamy. Nigdy wcześniej jej nie widziałam, ale znów przenika mnie ten sam dreszcz, co wcześniej – tu jestem u siebie, wtapiam się w krajobraz, wyglądam znajomo. Kobieta zawiedziona odchodzi, a ja dokańczam swój posiłek i opuszczam restaurację. Za jej drzwiami znajduję się nagle w centrum porannego pośpiechu, więc szybko wychodzę z tunelu. Przede mną wyrasta (choć niektórzy wciąż uparcie nie chcą się pogodzić z tym, że za taki ten budynek uchodzi) symbol Warszawy. Jego czubek ginie we mgle. Podchodzę do drzwi informacji turystycznej, ale okazuje się, że jest jeszcze zamknięta, postanawiam więc obejść Pałac dookoła. Zaraz za rogiem znajduję lodowisko, po którym sunie, zataczając kręgi, pojedynczy łyżwiarz w czerwonej kurtce i czapce z pomponem. Z dublujących się głośników dobiegają absurdalne wynurzenia jednego z liderów partii opozycyjnej dotyczące fotoradarów. Znów przebiega mnie dreszcz – tak, jestem u siebie, ci ludzie też należą do krajobrazu mojej ojczyzny. Idę dalej, wystukując wiadomość na komórce. Nagle kątem oka dostrzegam czarny cień na mokrym chodniku, przestraszona podrywam głowę – okazuje się, że to tylko cień lecącego nisko ptaka. Opuszczam ją więc z powrotem, dalej stukając na komórce i wsłuchując się w stukot obcasów ludzi zmierzających pośpiesznie do pracy. Wracam do informacji turystycznej, biorę stamtąd darmową mapę Warszawy, schodzę znów na chwilę w podziemia i już po chwili czerwono-żółty tramwaj unosi mnie w dal.

W podziemiach.
 Na zewnątrz - warszawskie wieżowce spowite mgłą.
 Dookoła Pałacu Kultury.
Z powrotem w podziemiach.