czwartek, 31 października 2013

Dzień 6. Goikolexea - Portugalete (32 km).

Z "Dziennika podróży":
6.08.2013
Wyruszamy spod kościoła kilka minut po siódmej. Przygoda przygodą, ale w nocy było trochę twardo na tej kamiennej posadzce. ;) Oczywiście, dziś rano też mży, ale jakby trochę bardziej ponuro niż zwykle. Na dodatek szlak wiedzie wzdłuż asfaltowej drogi i pośród mało ciekawych budynków - wyraźnie zbliżamy się do miasta. Po jakimś czasie odbijamy od głównej drogi, wchodzimy do lasu, ale... tylko po to, żeby podejść pod sporą górę, za którą czeka na nas Bilbao. Po drodze spotykamy pewnego Francuza, który oprócz plecaka ma też w ręce reklamówkę, na stopach klapki, a w ustach - bransoletkę. Idzie dosyć wolno, widać, że się męczy i ze sobą walczy, więc zostawiamy go w tyle i po ostrym zejściu (bolą kolana, oj, bolą!) docieramy do katedry w Bilbao. Potem ruszamy do centrum, przez stare miasto nad rzekę, wzdłuż której idziemy do Portugalete. W pewnym momencie zatrzymuje nas jakiś mężczyzna, który, jak się po chwili okazuje, należy do Towarzystwa Przyjaciół Camino del Norte. Po standardowych pytaniach, skąd jesteśmy itd., łamaną angielszczyzną udziela nam wskazówek, jak dalej iść, żeby trasa była ładniejsza. Dziękujemy pięknie i pożegnawszy się z nim, ruszamy dalej. Postanawiamy nie korzystać z jego rad, bo nie pamiętamy ich już dokładnie, a nie chcemy się zgubić. Być może był to błąd, bo najkrótsza trasa do Portugalete - wzdłuż rzeki - okazuje się wizualną masakrą. Nic, tylko opuszczone poprzemysłowe budynki, wysokie szare mury, mnóstwo samochodów i wąziutki chodnik (który potem nagle się kończy) - 10 km przechodzimy w tej depresyjnej atmosferze w ponad 3 godziny! Na szczęście po drodze znajdujemy Lidla, w którym robimy zakupy, co trochę poprawia nam humory. Po wyjściu ze sklepu decydujemy, że resztę trasy pokonamy autobusem, ale nie możemy znaleźć przystanku, więc idziemy do przodu i do przodu... aż wreszcie docieramy do Getxo, czyli miasta, z którego śmieszny mosto-prom zabiera nas na drugą stronę rzeki do Portugalete. Po krótkich poszukiwaniach odnajdujemy tam schronisko, które... okazuje się darmowe, dobrze wyposażone i niezatłoczone. Czyli jednym słowem: żyć, nie umierać. :)
***
Spotkani na Camino
Dunka, z którą rozmawiamy wieczorem w albergue - okazuje się, że to właśnie ona i jej znajoma poznana na Camino (Australijka, która obecnie mieszka w Hamburgu, gdzie uczy śpiewu operowego. Stwierdziła, że będąc w Europie musi przejść chociaż fragment szlaku św. Jakuba, bo na więcej nie pozwala jej ograniczony urlop), pożyczały od nas koce w Debie. Poleca nam serdecznie Camino Portugés, które gorąco zachwala, bo równie piękne jak nasze, a znacznie łatwiejsze. Muszę przyznać, że trochę dziwny ma stosunek do Drogi - często kombinuje, jak za bardzo się nie zmęczyć, a szybko dojść do celu, więc na przykład jutro z tego powodu ścina jakieś 10 kilometrów wzdłuż drogi krajowej i przeskakuje jeden etap.

Po wyjściu z Goikolexei.

Zaczyna się podejście...
 ... a potem zejście do Bilabo. :)
Stare miasto.
I w dobie kryzysu organizuje się w Hiszpanii pielgrzymki do Polski. ;)

Widząc taki sklep ze słynną szynką serrano...
... nie mogłyśmy się jej oprzeć. ;)
Nad rzeką - na początku było całkiem ładnie.
Słynne Muzeum Guggenheima - nie byłyśmy, bo którego pielgrzyma stać na bilety za ponad 10 euro?

Potem było już tylko gorzej...

... ale na szczęście po drodze natknęłyśmy się na Lidla...
... który okazał się prawdziwą ostoją niemieckiej kultury i można w nim było kupić quark. ;)
Widok na Portugalete.
I szalony mosto-prom. :)
Na koniec okazało się, że winda w Debie to była pestka - w Portugalete mieli ruchome chodniki! xDD