sobota, 2 listopada 2013

Dzień 7. Portugalete - Pobeña (11 km).

Z "Dziennika podróży":
7.08.2013
Mży, kiedy wyruszamy rano z Portugalete. Potem mżawka przeradza się w deszcz, a my na domiar złego idziemy wzdłuż autostrady. Pogoda jest tak beznadziejna, że przechodzę moment kryzysu, kiedy mam ochotę rzucić wszystko, usiąść pod drzewem i się nie ruszać, póki nie przestanie lać. Idę jednak dalej. Wreszcie przestaje padać i mniej więcej w tym samym momencie zaczynamy się też oddalać od autostrady - idziemy teraz wytyczonym specjalnie dla pieszych szlakiem między polami i pagórkami. Wreszcie coś ładnego po ostatnich betonowych odcinkach! W pewnym momencie stajemy na wzgórzu, z którego w oddali można znów dostrzec morze - na ten widok przyśpieszam kroku, jakby coś ciągnęło mnie za sznurek przymocowany do klatki piersiowej. :) W połowie zejścia robimy przerwę na żółte banany z Lidla, które kupiłyśmy wczoraj (na Niemców jednak zawsze można liczyć, bo hiszpańskie banany są zazwyczaj... zielone. Wstyd przy takiej ilości godzin słonecznych w roku! ;) ), a potem lądujemy na plaży, gdzie rozkładamy się na płaszczach przeciwdeszczowych, bo piasek jest jednak trochę mokry po porannych opadach. Spędzamy tam trochę czasu, obserwując młodego chłopaka ćwiczącego prowadzenie piłki ze słuchawkami na uszach i mężczyznę walczącego z falami w kajaku, a potem ruszamy do albergue. Kilka osób już przed nim odpoczywa i czeka na otwarcie, a my mamy dużo szczęścia, bo akurat kiedy siadamy pod jego daszkiem, znów zaczyna lać jak z cebra. Siedzimy razem, rozmawiamy i witamy nowoprzybyłych, potem kwaterujemy się w schronisku, jemy coś i... umieramy z nudów, bo przeszłyśmy dziś taki krótki dystans (do następnego schroniska było za daleko, a nie chciałyśmy ścinać wzdłuż drogi krajowej, poza tym, przeskoczyłybyśmy w ten sposób jeden dzień, z którym nie miałybyśmy potem co zrobić). Już mam kłaść się spać, kiedy Dosia informuje mnie, że Rodrigo zaproponował nam wyjście na plażę. Ruszamy więc razem w jej stronę, ale ja po drodze zawracam, bo stwierdzam, że jest dość ciepło, by przebrać się w kostium i wykąpać. Okazuje się, że postąpiłam słusznie: świetnie się bawię w wodzie, bo fale są spore - na tyle dobrze, że po chwili dołącza do mnie Rodrigo, ale Dosia niewzruszona czeka na brzegu. Potem pojawia się Aitor - caminowy znajomy Rodriga, który niewiele mówi po angielsku -  i gramy razem w plażowego golfa (piłką do nogi i kijkami w postaci naszych nóg ;) ). Potem chłopaki idą do sklepu, a my pilnujemy dobytku, rozmawiając z innymi pielgrzymami, którzy w międzyczasie pojawili się na plaży. Po powrocie do schroniska jemy na kolację pizzę z mikrofalówki (przy stole znów spotykamy Francuza z poprzedniego dnia - dla niego i dla wielu innych nie starczyło miejsca w schronisku, więc będą musieli spać pod kościołem), a potem zabieram się do reanimacji spodni - oczywiście, że już się przetarły w kroku. Skracam więc tępymi nożyczkami z apteczki nogawki, a ze zdobytego w ten sposób materiału robię łaty. Pięknie to nie wygląda, ale liczę na to, że jakoś wytrzyma do końca trasy - przed nami jeszcze ponad trzy tygodnie marszu.
***
Spotkani na Camino
Willy - instruktor pilates z Wenezueli, który w San Sebastian pomógł nam rozszyfrować sposób działania pralkopodobnej maszyny. ;) To jego pierwsze Camino, idzie część trasy razem z grupą znajomych poznanych na jakimś szkoleniu na Majorce - dojdzie tak daleko, na ile czas mu pozwoli, bo ma ograniczony urlop. Jego rodzice są Niemcami, więc mówi także w tym języku, a sam nosi bardzo niemieckie nazwisko: Schmidt. ;) Obecnie myśli o emigracji do Niemiec lub Hiszpanii ze względu na trudną sytuację polityczną w Wenezueli.


Wychodząc z Portugalete, mijałyśmy ładny cmentarz. Szkoda, że tak wcześnie rano był zamknięty.
 Droga obok autostrady...
 ... i po odejściu od niej.
 Bananowa radość. ;)
 Plaża.
 I na koniec - Wandzia-pielgrzymka w drodze do schroniska. ;))