sobota, 22 marca 2014

Dzień 18. Alto de la Cruz - Avilés (40 km).

Z "Dziennika podróży":
18.08.2013
Ruszamy rano z naszej "recreativy" w nudną, ale niedługą drogę do Gijón. Pogoda jest kiepska, chmurzy się i przykro nam z tego powodu ogromnie, bo wczoraj, kiedy byłyśmy daleko od morza był upał, a dziś, kiedy będziemy miały okazję poleniuchować na plaży, aura temu nie sprzyja. Po zejściu do wioski spotykamy znajomych z trasy i okazuje się, że oni spali na strychu w tamtejszym kościele - co prawda na podłodze, ale mieli prysznic. Gdybyśmy wiedziały o tym wcześniej... Dochodzimy do przedmieść, gdzie mieści się camping z miejscami dla pielgrzymów i podejmujemy decyzję, że nie poczekamy tu po raz kolejny na naszych znajomych, tylko będziemy spały w Avilés, gdzie oni na pewno dziś nie dotrą - co oznacza, że wczorajsze pożegnanie było już ostatnim. Łapiemy autobus do centrum (nigdy więcej Bilbao!) i wreszcie wychodzi słońce, więc lądujemy na plaży, która... powoli znika, bo nadchodzi przypływ. Wielkie rozczarowanie, jak daję słowo, tak beznadziejnej plaży jeszcze w Hiszpanii nie widziałam (a nawet i w Darłowie była lepsza ;) ). Bez żalu wsiadamy więc w pociąg do Avilés i przeskakujemy tym samym jeden etap trasy - znów w myśl zasady "nigdy więcej Bilbao!", bo szlak między dwoma dużymi aglomeracjami miejskimi zapowiada się beznadziejnie. Tam zaczynamy poszukiwania schroniska, spotykamy dwójkę Włochów z muszlami, którzy akurat wysłuchują instrukcji jakiegoś tubylca, więc postanawiamy do nich dołączyć i oczywiście... gubimy się. Na szczęście po krótkim błądzeniu znajdujemy tabliczkę z mapą miasta, więc olewamy Włochów (bo nie kwapią się, żeby tym razem iść za nami) i ruszamy do schroniska. Oczywiście, jesteśmy tam pół godziny przed nimi. :) Potem zwiedzamy starówkę, udaje nam się zrobić zakupy (niedziela!), próbujemy połączyć się z miejskim wi-fi (nie poszczęściło się nam) i kosztujemy po raz pierwszy w życiu mrożonego jogurtu. Dobry! Ale Dosia źle się czuje, więc wkrótce wracamy do schroniska i kładziemy się do łóżek.
***
Spotkani na Camino
Jens - na oko czterdziestoletni Niemiec, który pracuje jako dźwiękowiec w operze. To właśnie on spał na klifie w Llanes, w podobny sposób spędził też noc obok naszego obozowiska w La Isli. Ciekawa postać, bo często zdarzało mu się spać pod chmurką, ale nie szczędził kasy na posiłki w przydrożnych barach. To on, dowiedziawszy się, że seniora Angelita nie ma już miejsc w schronisku w La Isli, zapytał ją, czy może tam wziąć chociaż prysznic, skoro będzie spał na dworze. Odmówiła mu, ale później i tak poszedł się wykąpać do albergue, gdzie spotkali się z nim Dosia, Pablo i Friedrich. Jego wcześniejsze pytanie wzbudziło najwyraźniej podejrzliwość Angelity, bo pod wieczór poszła zrobić kontrolę w schronisku, przepytując innych pielgrzymów, czy nie brał tam prysznica ktoś obcy. Przyłapała go, mimo zapewnień śpiących w schronisku, że nikogo takiego tam nie było i kazała mu zapłacić za prysznic... tyle samo, ile za nocleg. ^^ 


Widok na wioskę z góry...
... i po zejściu do niej. :)
Hiszpańskie nazwy miejscowości przerobione na asturiańskie.
Widok na Gijón.
Zdziwiona byłam tym, jak rzadko na trasie pojawiały się odniesienia do tragicznego wypadku kolejowego, który wydarzył się kilka dni przed tym, nim ruszyłyśmy w drogę. Byłam chyba jedyną osobą na szlaku, która przewiązała sobie muszlę czarną wstążkę, a poniżej zobaczycie jeden z nielicznych śladów tragedii na oznaczeniach caminowych.
Gijón.
Avilés.
I na koniec - tamtejsze schronisko za wysokim murem. ;)