poniedziałek, 30 czerwca 2014

Dzień 33. Finisterre - Muxía (28 km).

Z "Dziennika podróży":
2.09.2013
Budzimy się dość późno i późno wyruszamy do Muxii. Friedrich jeszcze śpi, więc zostawiamy mu tylko list przytwierdzony do parasola, który wczoraj znalazł, rzucamy pożegnalne spojrzenie na naszą plażę i rozpoczynamy wędrówkę. Idziemy i idziemy, po drodze jest bardzo mało źródełek, więc po pewnym czasie umieram z pragnienia. W połowie drogi wbijamy sobie pieczątki do paszportów - trzeba to zrobić, żeby udowodnić, że szło się pieszo, jeśli na miejscu chce się dostać Muxianę (zaświadczenie o odbyciu pieszej pielgrzymki do Muxii). W najwyższym punkcie dzisiejszego etapu robimy przystanek, a potem rozpoczynamy łagodne zejście. Przeżywamy poważną chwilę grozy, gdy przed nami znów wyrasta strome wzniesienie, ale okazuje się, że szlak na szczęście mija je bokiem. Potem schodzimy do Muxii (tutaj to dopiero wygląda jak koniec świata!), mijając po drodze bardzo malowniczą plażę - dziś jest jednak zimno, a poza tym woda wygląda na brudną, więc odpuszczamy sobie kąpiel. Docieramy do albergue (oczywiście tradycji musiało stać się zadość nawet ostatniego dnia i jest ono ulokowane na sporym wzgórzu :D), które okazuje się bardzo nowoczesne i... bardzo niefunkcjonalne. Mnóstwo niewykorzystanej przestrzeni, pranie musi się suszyć na ocienionym tarasie, a pod prysznicami nie ma zasłonek (nawiasem mówiąc, jest to zjawisko bardzo częste w odnowionych schroniskach. Czy ma być to sposób na to, żeby pielgrzymi oszczędzali wodę, bo będą się streszczać, nie chcąc się kąpać pod obstrzałem spojrzeń? Innego wytłumaczenia nie znajduję. ;) ) Wieczorem idziemy odebrać Muxianę, a potem bierzemy udział w nabożeństwie w kościele (które wcale nie odbywa się w malowniczym sanktuarium położonym nad brzegiem oceanu...). Dzień kończymy, obserwując zachód słońca z cypla i zajadając empanadę gallegę na kolację. :)
***

Spotkani na Camino
Patrycja i Marcin - para Polaków, których spotkamy w schronisku w Muxii. Okazuje się, że też szli Camino del Norte, ale wyruszyli kilka dni przed nam i spędzili po prostu więcej czasu w Santiago oraz w Finisterze. Do Irún dotarli autostopem i zajęło im to tylko 25 godzin. Na trasie podobno spotkali wielu naszych rodaków - ale znaleźli też na to dobry sposób, bo do plecaka mieli przymocowaną małą polską flagę. ;) Kiedy opowiadamy im o naszym noclegu na plaży poprzedniego dnia, bardzo żałują, że i oni tego nie doświadczyli. :)

Poranny widok na plażę w Finistrre.
A to już zdjęcia zrobione w drodze. :)
Plaża przy wejściu do Muxii.
Prawdopodobnie najlepiej położone boisko na świecie. :D
I na koniec - kilka zdjęć z zachodu słońca. :)

sobota, 28 czerwca 2014

Dzień 32. Olveiroa - Finisterre (32 km).

Z "Dziennika podróży":
1.09.2013
Rano wstajemy jak zwykle na dźwięk budzika Dosi nastawionego na 5:30. Niestety, budzi on także jakiegoś szalonego Włocha, który urządza nam awanturę (po włosku...), a potem wściekły wypada na dwór. Przez okno widzimy, jak wyładowuje swoją złość... kopiąc latarnię uliczną. xDD Wyruszamy z Friedrichem jeszcze po ciemku (to pierwszy raz, kiedy opuszcza schroniska tak wcześnie), czyli o... siódmej rano. :D Idziemy praktycznie przez cały czas razem, aż wreszcie z oddali dostrzegamy Finisterrę. Najpierw jednak schodzimy do Cee, gdzie kupujemy prowiant - mimo że dziś niedziela, po prostu tego dnia jest tam czynny targ, więc sklepy też pracują. :D Robimy też tam długą przerwę na plaży, gdzie spotykamy grupę czterech młodych Hiszpanek, które wczoraj dotarły do albergue jeszcze po Friedrichu i też spały w kuchni. Musiał on przypaść jednej z nich do gustu, bo upiera się, żeby wysmarować go kremem przeciwsłonecznym (Friedricha, który programowo odmawia stosowania takich zbytków!), a potem, starając się mu zaimponować i wyczuwając jego zainteresowanie muzyką, uczy go grać na... aluminiowej puszce po moim 7upie. Na tym koncercie i my skorzystałyśmy, bo muszę przyznać, że nieźle jej szło to muzykowanie, a głos też miała niczego sobie. :) Dzielimy się z dziewczynami naszymi planami dotyczącymi spania na plaży w Finisterre (moje wielkie caminowe marzenie ma się wreszcie spełnić!), a one wstępnie deklarują chęć dołączenia do nas. Potem zostawiamy je na razie na plaży, a sami ruszamy dalej w stronę końca świata - dyskutując oczywiście o życiu i śmierci. ;) Wreszcie docieramy Plai de la Langosteiry, czyli praktycznie jesteśmy już na miejscu. Najpierw idziemy wzdłuż niej, zbierając muszelki, a potem postanawiamy się wykąpać, jak przystało na pielgrzymów, którzy dotarli do Finisterre. Potem rozdzielamy się - mamy się spotkać na zachodzie słońca pod latarnią znajdującą się na końcu przylądka. Dosia i ja idziemy do albergue, odbieramy Finisterriany (czyli zaświadczenia potwierdzające dotarcie do Finisterre), a w kolejce spotykamy Litwina, który szokuje nas swoim zachowaniem - nie krzywi się na wieść, że jesteśmy z Polski, ale wyraża szczerą radość ze spotkania z mieszkankami sąsiedniego państwa. Potem ja ruszam pod latarnię na spotkanie z Friedrichem, a Dosia idzie na mszę do kościoła, po której ma do nas dołączyć. Na końcu świata jakaś pani proponuje mi na widok mojego aparatu, że zrobi mi zdjęcie z tamtejszym słupkiem kilometrowym z napisem "0,00 km", na co ochoczo przystaję. Potem idę do latarni po pieczątkę do credenciala - okazuje się, że mam przy sobie tylko dosiny. Ostatecznie stwierdzam, że lepiej mieć pieczątkę z Finisterre w paszporcie Dosi niż nie mieć wcale, więc to u niej ląduje mój stempelek. :) Odnajduję Friedricha, siadamy na skałach i szykujemy się na zachód słońca, znów dyskutując o życiu i śmierci. ;) Dosia nie dociera do nas na czas, ale spotykamy się, gdy słońce znika już za horyzontem i okazuje się, że udało jej się zdążyć na zachód, tylko nie miała już czasu nas szukać na skałach. Spotykamy też młode Hiszpanki, które patrzą na Dosię i mnie dość zawistnie i informują nas, że jednak zdecydowały się na nocleg w albergue. Potem ruszamy wspólnie na plażę - Friedrich był tam już wcześniej, żeby zrobić rekonesans - na której mamy spać. Okazuje się, że przez cały rok stoi na niej rządek namiotów, bo ludzie tam mieszkają, a latem dostawia się ich sporo więcej z sezonowymi gośćmi. Próbujemy postawić też nasz namiot, ale na sypkim piasku jest to sprawa z góry skazana na porażkę, odpuszczamy więc i postanawiamy spać pod gołym niebem. Tym samym spełnia się moje drugie marzenie caminowe o nocy spędzonej pod gwiazdami. :) Wieczorem pijemy z Dosią cydr, który kupiłyśmy w Cee, a potem zasypiamy ukołysane do snu szumem fal.
***

Spotkani na Camino
Niemka spotkana w albergue w Olveiroi - Camino pokonuje z papierosami przytroczonymi do plecaka, bo pali praktycznie non-stop. :) Drogę zaczęła w Barcelonie i robiła Camino Catalan, ale potem... dobiła do Camino Frances, bo te szlaki się łączą. Mówi, że na Catalan było bardzo trudno, bo brakuje tam infrastruktury i oznakowań, a przez większość czasu idzie się po asfalcie, więc w przeciwieństwie do nas ucieszyło ją dotarcie do Drogi Francuskiej.

W drodze.
Wschód słońca.
Cee.
Z tyłu widok na Finisterre.
Playa de Langosteira.
Droga na przylądek - bardzo niebezpieczna, bo dla pieszych nie przewidziano żadnego chodnika.
Pod kamieniami, na których siedzieliśmy, sporo było pozostawianych starych rzeczy. Friedrich znalazł między innymi parasol. ;)
I na koniec - zdjęcie zachodu słońca widzianego z przylądka Finisterre. :)