czwartek, 11 grudnia 2014

Tallin.

W Tallinie wylądowałam bardzo wcześnie rano. Po wyjściu z autobusu po raz pierwszy podczas tej podróży poczułam, że mi zimno; po raz pierwszy nie było też słońca. Najpierw udałam się do hostelu, żeby zostawić tam bagaż. Był to MO Hostel, którego raczej nie polecam, bo obsługa nie jest zbyt komunikatywna, warunki - takie sobie, a zasady - dosyć dziwaczne. Nie miałam jednak za bardzo wyjścia, gdyż nie udało mi się znaleźć żadnego couchsurfera, a wszystkie inne miejsca w hostelach były już porezerwowane... prawdopodobnie przez Finów, którzy masowo odwiedzają Estonię w poszukiwaniu taniego alkoholu. ;) Potem udałam się na free walking tour, którą serdecznie polecam, bo mimo że nasza przewodniczka spóźniła się jakieś 10 minut, to jej wycieczka była niesamowitym show, w którym naprawdę warto wziąć udział. :) Po południu kontynuowałam spacer po mieście w pojedynkę, a wieczorem wróciłam do hostelu odsypiać poprzednią zaspaną noc. Zdjęcia więc, które zobaczycie na końcu posta, to znów małe zakłamanie, o którym opowiem Wam w kolejnym wpisie. :)

Co do samego miasta - obiektywnie mówiąc, jest naprawdę prześliczne. Starówka jest świetnie zachowana, więc można spędzić w Tallinie niesamowity weekend. Nie wspominając już o wszechobecnym darmowym dostępie do internetu, którym tak bardzo chlubią się Estończycy. ;) Generalnie miasto przypominało mi trochę Warszawę - z uroczym, ale niewielkim starym miastem otoczonym przez nowoczesne szklane wieżowce. Jest tylko jeden problem: Estonia bardzo ciągnie w stronę Europy Północnej, nie lubi być postrzegana na równi z Litwa i Łatwą, widzi siebie raczej wśród krajów skandynawskich. Szybko więc się modernizuje i traci ten specyficzny wschodni klimat, dlatego radzę z Wam całego serca: odwiedźcie Estonię, póki jeszcze nie jest za późno, by go poczuć. ;)

Tallin - szczypta nowoczesności...

... i odrobina historii.