sobota, 30 maja 2015

Kopenhaga.

Kopenhaga to jedno z tych miast, po których spodziewałam się rozczarowania. Jak na prawdziwą turystkę z plecakiem przystało, na hasło "Skandynawia" dostaję silnych drgawek - bo drogo, elegancko i z dystansem. A tu proszę, niespodzianka. Za mną więc szalona wycieczka, która trwała prawie równo dobę, połączona z noclegiem na lotnisku oraz podwózką do i z Modlina przez prywatnego szofera. ;)

Zaczęło się od... deszczu. Siąpił on ze zmienną częstotliwością przez cały nasz pobyt w Danii. A może zaczęło się jednak od ogłoszenia napisanego po polsku na pierwszej stronie gazetki rozdawanej w metrze? Szukali kierowców autobusów.

Potem było zwiedzanie, zwiedzanie, zwiedzanie... I deszcz. I free walking tour. I zmoknięty aparat. I zamglone zdjęcia. I aparat odmawiający posłuszeństwa. Bo zamókł.

Ale wcześniej było też mnóstwo rowerów. Na każdym kroku. I przepiękny ogród botaniczny. Taki, które może ubiegać się o laur pierwszeństwa tylko z tym we Frankfurcie. I więcej rowerów. Mokrych. Bo deszcz.

A później była pani na lotnisku. Z tabletem, bo była ankieterką. Bardzo miła. Więc odpowiadam jej na te pytania. Bo przecież co mi szkodzi. I tak czekam w kolejce do samolotu. Odpowiadając. I ona pyta. I ja odpowiadam. Aż tu nagle pada: "Where did you sleep last night?". "Here". "At the airport?!". "Yes". "On the bench?!". "Yes". 

I pani już nie była taka miła.

Na koniec zaś jedna rada: lotnisko w Kopenhadze jest WIELKIE. Kiedy więc piszą na podłodze, że do twojego terminalu jeszcze pięć minut marszu - spodziewaj się raczej dziesięciu.