niedziela, 30 sierpnia 2015

Slieve League (Sliabh Liag).

Więcej szczęścia niż rozumu. 

To właśnie te słowa najczęściej mamrotałam pod nosem podczas mojej podróży dookoła Irlandii - zarówno starając się złapać wi-fi w Bus Eireannie, jak i uciekając przed nagłym deszczem, czy sycząc z bólu podczas pieszych wędrówek (radzę dobrze się zastanowić, zanim do butów trekingowych założycie zwykłe skarpetki, bo "są słodkie i z kotem". Niespodziewanie może okazać się, że w Norwegii jest z dziesięć stopni więcej niż w Polsce, a wtedy będziecie ugotowani - i to dosłownie).

Nie inaczej było, kiedy upojona własnym szczęściem wspinałam się na szczyt Slieve League. Więcej szczęścia niż rozumu. Bo znalazłam się tam zupełnie przez przypadek.

Poprzedniego wieczora zgadałam się z moją hostką, że następnego dnia obie jedziemy w to samo miejsce. Ja - ponieważ marzyłam o odwiedzeniu Slieve League od chwili, kiedy przeczytałam o klifie w Internecie, i nie dałam się zniechęcić nawet prawie całkowitemu braku transportu publicznego w tej części Irlandii. Stwierdziłam, że jeśli będę już w hrabstwie Donegal, to jakoś się uda - stopem. Czy coś. W sumie to nie miałam żadnego konkretnego planu. Aideen ("You pronounce it just like the number eighteen but with the D-sound") - bo ledwie trzy dni temu zarejestrowała się na Couchsurfingu i chciała poznać innych couchsurferów. No a poza tym Damien napisał jej, że we środy w jego barze na dole jest muzyka na żywo, a takiej okazji, jak na prawdziwego muzyka przystało, nie mogła sobie odpuścić. A w ogóle to i tak ma wakacje. I jeszcze po drodze będzie mogła zajrzeć do jakichś sklepów, żeby sprawdzić, czy nie nie ma tam dla niej butów, bo jej poszukiwania w Derry okazały się bezowocne.

I tak znalazłyśmy się razem w samochodzie, podążając do Dunkineely. W sumie było trochę sztywno. Poprzedniego wieczora Aideen beztrosko zaproponowała, że weźmie mnie po prostu ze sobą, żebym nie musiała tłuc się autobusem (wyjazd o 7:15), ale widać było, że teraz tego trochę żałowała, zwłaszcza, że wyglądało na to, że wczoraj zużyłyśmy wszystkie wspólne tematy do rozmowy, a ona w planach miała przebieżkę po sklepach w kilku miejscowościach po drodze. Atmosfera robiła się trochę napięta, kiedy więc dotarłyśmy na miejsce, z ulgą rozlokowałyśmy się w dwóch różnych pokojach (tak, Damien ma dwa pokoje dla swoich couchsurferów. W sumie jest ich nawet więcej, bo nasz host po tym, jak upadł jedyny hostel w jego wiosce i zmniejszyła się liczba odwiedzających ją turystów, a tym samym obroty w jego rodzinnym barze, postanowił w inny sposób ściągnąć podróżników do Dunkineely - założył konto na Couchusurfingu, a nad knajpą przygotował kilkanaście łóżek dla gości i od tego czasu przyjmuje ich tam nieodpłatnie, a surferzy odwdzięczają mu się za gościnę w utragu ze sprzedanych guinnessów).

Potem obie poszłyśmy na spacer po wiosce - każda w swoją stronę. Rekonesans nie poprawił mi humoru, bo wyglądało na to, że nie mając własnych czterech kółek do dyspozycji, utknęłam na jakimś okropnym zadupiu i z oglądania klifu będą nici. Nad morze było jeszcze dziesięć kilometrów, do Slieve League trzy razy tyle, autobus przejeżdżał przez tę miejscowość raz dziennie (dziś już był), a samochodów wcale nie jeździło tak dużo, żeby łapać stopa. Kiedy więc po drugiej stronie ulicy dojrzałam Aideen idącą z naprzeciwka, odetchnęłam z ulgą i pomachałam do niej raźno. Ona przecież ma auto, może wybiera się na przejażdżkę i weźmie mnie ze sobą? Kiedy o to spytałam, miała dość niepocieszoną minę. Ale się zgodziła.

I tak znów znalazłyśmy się w samochodzie. Atmosfera była nadal trochę drętwa, ale wkrótce przepiękne widoki rozwiązały nam języki. Tak samo jak spontaniczny przystanek na plaży. I błądzenie po wąskich wiejskich drogach. I wspinaczka na klif. I wspólny posiłek w niepozornej gospodzie z przepysznym jedzeniem (Seafood chowder, I adore you!**). I obserwowanie gromadzących się nad nami ciemnych chmur . I patrzenie jak niespodziewanie wychodzi zza nich słońce. I rozmowy o owcach. I zwiedzanie sklepów w Ardarze. I liczenie pubów w mijanych wioskach.

Po południu wróciłyśmy do couchhostelu Damiena w zupełnie innych nastrojach. Okazało się też, że podczas naszej nieobecności pojawili się jeszcze inni goście - rodzeństwo z Wirginii i jakaś dziewczyna z Oregonu. Potem poszłam sprawdzić, czy z Dunkineely da się zobaczyć morze. Dało się. A wieczorem zeszliśmy wszyscy na dół do baru.

Drugi guinness w życiu. Irlandzka muzyka na żywo. Przyjemne zmęczenie w nogach.

Więcej szczęścia niż rozumu.


* Wymawia się to jak liczbę "eighteen" [pol. osiemnaście], ale z głoską "d".
** Seafood chowder, uwielbiam cię!








































poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Derry.

Z Grobli Olbrzyma jadę pociągiem do Derry. W drodze kolejny raz mogę cieszyć oczy widokami. Za oknem po jednej stronie przesuwa się morze, po drugiej - zielone wzgórza, a w pewnych momentach jedziemy tuż przy plaży. Znam tylko jedną równie malowniczą trasę kolejową - tę nad Jeziorem Bodeńskim. Po beztroskiej podróży docieram do miasta i znów osuwam się otchłań tragicznej historii.

Derry to kolejne miasto, na którym The Troubles odcisnęły swoje piętno. Z jednej strony mamy zachowane w całości mury miejskie nadające miastu uroczy klimat, z drugiej - murale świadczące o nieustającym konflikcie. Są też nieuprzątnięte jeszcze zgliszcza ogromnego ogniska, które płonęło tu dwa dni wcześniej.

Pełną piersią oddycham dopiero wieczorem, gdy moja hostka z Couchsurfingu zabiera mnie samochodem na plażę po drugiej stronie granicy. Dobrze być z powrotem w Republice.
























PS Dodatek muzyczny.