piątek, 6 maja 2016

Kielce.

Takich zaległości na blogu nie miałam jeszcze nigdy. No, może podczas relacji z Camino, ale wtedy mieszałam stare wpisy z nowymi i jakoś to szło. Teraz z kolei mam dużo pracy na uczelni (licencjat się sam nie napisze, a szkoda...) oraz nerwowo staram się unikać czwórek na Erasmusie (heloł, w Austrii mają odwrotny system, czwórka to ostatnia ocena, która zdaje). I chociaż to unikanie idzie mi średnio, to jednak przygotowywanie się do zajęć pochłania bardzo dużo czasu.

Ale na dziś mam dla Was Kielce. Kielce, w których jedyne knajpy to pizzerie, a wegetarianin nie ma czego szukać i musi zjeść na obiad frytki w Maku. Kielce, gdzie nie ma co oglądać (może oprócz Muzeum Zabawek), więc ze dwie godziny spędza się w wyżej wspomnianym Maku, tłumacząc jakiś tekst na zajęcia. Myślałam, że w dzisiejszej Polsce nie ma już miejsc, które mogłyby mi się nie podobać (weźmy na przykład moje ukochane Kato!), ale jednak się myliłam. Jest jedno takie miejsce i są to właśnie Kielce (he, he).

Następnym razem jadę w góry.